Właściwie to miał być krótki komentarz rozpoczęty słowami: film cienki jak rosół z torebki. Ale zerknęłam z ciekawości na recenzje w GW i Esensji i... zdębiałam. Film, w mojej opinii czystej wody komercja, w dodatku mdła i posługująca się bez żenady zużytymi kalkami, dostaje 5 gwiazdek, a recenzent Esensji rozpływa się w zachwytach nad przemyślną konstrukcją, psychologiczną głębią i genialną grą Mortensena.
Tymczasem już od pierwszych kadrów rzucają się w oczy typowe dla kina komercyjnego sceny. Reżyser prowadzi narrację, korzystając ze zgranych do cna chwytów. Rodzinna sielanka, czyli: namiętne igraszki małżeństwa z kilkunastoletnim stażem z obowiązkowym wzdychaniem we włosy żony "co ja bym zrobił, gdybym ciebie nie spotkał", wspólne śniadanko z parką udanych dzieciaków, poranne buzi na pożegnanie itd. Potem nie jest wcale lepiej - suspensy przestają odgrywać rolę suspensów, ponieważ konstruowane są straszliwie stereotypowo. Wszystko jest tak nieznośnie przewidywalne, że zamiast zaciekawiać, zniecierpliwia. Oczywiście nie jesteśmy w stanie przewidzieć co dokładnie się zdarzy, ale domyślamy się, jak. Że teraz tajemniczy mężczyźni w czarnym aucie zaczną prześladować głównego bohatera, że będą chcieli dobrać się do jego rodziny, a już sytuacja z zagubioną w sklepie córką i obserwującym ją człowiekiem w ciemnych okularach zamiast dreszczu zdenerwowania wywołuje co najwyżej drgawki śmiechu nad topornym schematyzmem tej sceny. To tyle, jeśli chodzi o przemyślną konstrukcję.
Nad rzekomo rewelacyjną grą Mortensena rozwodzić się nie będę, bo naprawdę nie ma nad czym. Bartosz Sztybor z Esensji pisze np. "Mortensen z perfekcją wciela się zarówno w Toma Stalla ? kochającego męża, domatora i pacyfistę, jak i Joeya Cusacka ? płatnego mordercę i psychopatę. Wystarczy spojrzeć na mimikę i oczy aktora, by od razu stwierdzić, kim w danej chwili jest". Może oglądaliśmy inny film? Mortensen zagrał raczej bezbarwnie; poziom jego gry stał zresztą na poziomie produkcji, w jakiej się znalazł. Minimalizm środków ekspresji przy maksymalnej sile emocjonalnego rażenia odnaleźć można np. w kreacjach Toma Cruise'a w "Magnolii", Leonarda diCaprio w dowolnym filmie albo Menschikova w "Spalonych słońcem". Błagam, nie zaniżajmy standardów.
I jeszcze kilka słów o głębi psychologicznej. Bo to podobno film stawiający fundamentalne pytania. Na przykład jak dalece można się zmienić i czy w ogóle? Czy przeszłość i tak zawsze nas dopadnie? Czy, stawiając jej czoła, możemy znów powrócić na ścieżkę ekspiacji? Tylko, że - tak jak pisałam - Cronenberg stawia te pytania, obudowując je niestety sztampowymi elementami, na powierzchni ten obraz jest tak banalny i wtórny narracyjnie, że aż się nie chce zaglądać co jest pod spodem. Nie wciąga mnie opowiadana historia, więc dlaczego miałabym doszukiwać się w niej głębszego sensu? Pytania o własną tożsamość i granice wolnej woli są pytania ważnymi, ale stawiane w tak oczywisty i bezpośredni sposób, są dla mnie tylko trywializowaniem tego problemu. Podobnie rzecz się ma z wybrykiem syna głównego bohatera, kiedy - doprowadzony do ostateczności ciągłymi zaczepkami - wreszcie nie wytrzumuje i bije dotkliwie swojego antagonistę. Co ma niby z tego wynikać? Że zło jest dziedziczne? Aż mi się nie chce wierzyć, że w tak banalny, prostacki wręcz sposób można rozważać tę kwestię. Skłonność do agresji może, ale nie musi się ujawnić w drugim pokoleniu, a taki żywiołowy, niekontrolowany wybuch był w tym akurat przypadku rezultatem długotrwałego napięcia i strachu przed groźbami kolegów. Każdy ma jakąś granicę wytrzymałości, przekroczywszy którą odwinie się w końcu i strzeli w pysk.
Jedynym atutem filmu jest rola Williama Hurta jako Richiego. Mała, krótka, a jakże wyrazista. Hurt stworzył pełnokrwistą, kompletną i bardzo przekonującą postać, mając do dyspozycji zaledwie parę ujęć i kilka kwestii. Pokłony.
Inaczej mówiąc: ten film byłby świetny, gdyby nie to, że jest do dupy. Też jestem mocno zawiedziony, Hurt mocny jest. Zakończenie jeszcze nie najgorsze, ale to za mało. Megawtopa Cronenberga. A Mortensen bardziej podobał mi się we "Wschodnich obietnicach".
Niestety cała prawda. Najgorszy film Cronenberga jaki oglądałem do tej pory. Do tej pory myślałem, że Cronenberg się nie myli. A jednak. Każdy się kiedyś widocznie wypala.
"Banał" - to dobre określenie tego obrazu. Kilka sprawnych zagrywek, ograne schematy, kilka mocnych scen (jak na Cronenberga i tak słabych) i ludzie dali się nabrać, że to wspaniała psychologiczna przeprawa.
Myślałem, że ze mną jest coś nie tak...
W 100% się zgadzam
Wspomniałbym jeszcze o skrzypcach grających w tle na na zmianę niskich i wysokich tonach praktycznie przez cały czas trwania filmu - co miało być chyba formą budowania napięcia i dramatyzmu poszczególnych scen,
tak dla dopełnienia obrazu banału.
Nic dodać nic ująć... hmm chociaż muszę jeszcze dodać, że niektóre dialogi położyły mnie na łopatki.
To fakt. Aż się dziwię że Cronenberg stworzył taki film. No cóż , zamiar może i miał dobry jeżeli chodzi o sam temat filmu , ale samo jego zrealizowanie niestety zawodzi.
Gra Morgensterna jest właśnie taka , jaką gra osobę w danym momencie. Ckliwy i kochający mąż i ojciec przeplata się z szaleńcem , który zabijanie jednak ma we krwi.
Trochę to takie naciągane.
Każdy z nas ma jakieś nieciekawe chwile z przeszłości o których chciałby zapomnieć , ale prawda jest taka , iż o przeszłości nie da się zapomnieć. Prędzej zapomnimy o czymś dobrym co nas spotkało lub co sami uczyniliśmy aniżeli o tych złych uczynkach.
Ten film mógłby być z tą myślą przewodnią , czymś na prawdę wyjątkowym , ale stał się tylko przeciętnym banałem.
Na pewno wielkie plusy wnosi tu Maria Bello , sam temat zapomnienia o ponurej przeszłości i w końcu William Hurt. Nawet gra Ed'a Harris'a nie należy do najgorszych.
Całość jednak przeciętna. Jeżeli chodzi o pomysłowość Cronenberga mógłbym rzec , że nawet bardziej niż przeciętna.
pozdrawiam
Sorry z rozpędu przed wyjściem do pracy dałem jeszcze asa.
Naturalnie że Mortensena. Chyba mnie nikt za to nie zlinczuje?
pozdro
Twoje zdanie, inna sprawa, że ja nie zgadzam się nawet z jednym słowem, które tutaj napisałeś - wręcz przeciwnie, jak to przeczytałem, to wydawało mi się, że mówisz o innym filmie : )
Mam tylko nadzieję, że nie piszesz tego po to, by być na siłę kontrowersyjnym ;p
Zastanawiałam się czy obejrzeć ten film, zaczęłam czytać ten komentarz, zniechęciłam się, po czym doczytałam do końca... i znów chcę go obejrzeć :) A to ze względu na pochwałę gry Williama Hurta - zawsze miałam przeczucie, że dobry z niego aktor, ale jakoś w prawie wszystkich filmach z jego udziałem, które widziałam był strasznie mdły i nudny. Więc może chociaż ze względu na niego obejrzę ten film, choć już z mocno zaniżonymi oczekiwaniami.
Przyłączam się do osób krytykujących ten film, banalny i infantylny; przy scenach rodzinnych aż mdło się robi! Scenę gdy Vigo dzwoni do żony i mówi aby wyjęła strzelbę a potem przebiega kilka kilometrów kulejąc przemilczę. Na wyśmienitej grze Morgensterna również sie nie poznałem. Szkoda czasu na ten film. Tylko skąd u licha taka wysoka ocena????
Nie zgadzam się z powyższymi opiniami. Czy początek filmu jest cukierkowy i nudny, ach jakie to życie rodzinne wspaniałe
i spokojne, że aż sztampa? Cóż, trzeba było od czegoś zacząć, trudno wyobrazić sobie by dało się przedstawić spokojne,
bogobojne życie Toma Stalla w sposób realistyczny, z kłótniami o to że nie opuszcza deski itd, na to trzeba by serialu.
Poza tym głównym przesłaniem tego filmu jest to, że przemoc jest pociągająca, pomimo swej destrukcyjności. Cukierkowy
początek podkreśla kontrast z tym co nadejdzie później, nudny Tom Stall rodem z " Domku na prerii" okaże się bratem
wyjątkowego psychopaty, mającym także niejedno na sumieniu. Kluczowe są trzy sceny. Scena pierwsza - radosny,
milusi, pełen świergotania ale nudny jak diabli seks Toma z żoną na początku filmu, scena druga - mroczny, brutalny,
ale zarazem jakby pełniejszy seks na schodach, gdy żona wie już kim Tom naprawdę jest i scena przebaczenia na
końcu, rozegrana w milczeniu, pełna wstydu, żalu, kapitalnie zwieńczona ukazaniem bezpośredniej, naturalnej czułości
i miłości okazanej Tomowi przez małą córeczkę, tak małą że będącą jeszcze poza dobrem i złem. Tak, wiem cała
reszta utrzymana jest w poetyce taniego, popularnego filmu sensacyjnego, ale wspomniane trzy sceny ten film bronią,
bo dają do myślenia. Pewnie mógłby to być film lepszy ale i tak jest dobry. A William Hurt, cóż, czapki z głów, jedna
z najbardziej chorych, demonicznych kreacji w historii kina, bardziej na mnie działa tylko Robert De Niro w roli Lucyfera
zjadającego jajo (symbol życia) w filmie Harry Angel :)
Dokladnie, bo ja tez uwazam, ze film wciagajacy i pelen ciekawych zwrotow akcji:-)
Zacznę bardzo ważnym zdaniem- To nie jest typowy film akcji...
... I właśnie to mi się najbardziej podobało w tym filmie- te przydługawe sceny życia sielankowego, usypianie nimi widza i przebudzenie "strzałem w ryja", bo koleś smażący na co dzień jajka na bekonie wykazuje nienaturalne opanowanie w sytuacji zagrożenie życia. Reżyser rozczula się nad WSZYSTKIM oprócz... przemocy. Jedynie sceny mordobicia i wbijania nosów w mózg są płynne i szybkie, a zachowanie Toma w sytuacjach? Smarowanie chleba pasztetem na tle amerykańskiej flagi. Bardzo dobrze się ogląda, jeżeli założy się, że niektóre sceny były z założenia hiperbolami, a nie, że to wynikło ze zwykłej nieumiejętności robienia filmów. Czysta przyjemność z oglądania.
"Jedynym atutem filmu jest rola Williama Hurta jako Richiego. Mała, krótka, a jakże wyrazista. Hurt stworzył pełnokrwistą, kompletną i bardzo przekonującą postać, mając do dyspozycji zaledwie parę ujęć i kilka kwestii. Pokłony."
Dokładnie tak.
Zgadzam się w pełnej rozciągłości. Film banalny, podobnie jak scenariusz. jedzie schematami jak na pełnokrwiste hollywoodzkie kino przystało. Obejrzałem go trochę dla Mortensena, trochę dając się żwieść wysoką, acz w moim odbiorze mocno nieadekwatną oceną. Dało sie to obejrzeć, ale nie jest to film, który by zostawił we mnie jakiś estetyczny osad czy twórczy niepokój. Oceniłem go dosć wysoko, głównie z sympatii do Mortensena.