Film jest niespójny - są w nim genialne sceny, takie jak ten moment, gdy Day - Lewis
przeciąga językiem po szyi Omara ściskając go bardzo po męsku i jedynie ten męski uścisk
jest widoczny dla jego faszystowskich kolegów, podczas gdy czułość jednego mężczyzny dla
drugiego pozostaje jedynie między nimi, ukryta. Z drugiej strony są w tym filmie sceny
zupełnie niepotrzebne, jak np. mniej więcej dwie minuty w jakimś klubie z komentarzem
Omara dotyczącym atrakcyjności tańczącej murzynki, nic z tego nie wynika, nic to nie znaczy i
pozostaje bez związku z resztą fabuły. I tak od zachwytu do znużenia, raz jedno, raz drugie.
Dla mnie niestety rozczarowanie. To jeden z tych filmów, na które czekam latami, by w końcu
wybrać się na niego do kina (tym razem Kinoteka). Spodziewałem się jednak czegoś
więcej. Ale za te rozsiane po filmie cudowne motywy i zaskoczenia daję 7/10.
Dodam jeszcze: jednym z największych atutów tego filmu jest prześliczny, wiecznie
uśmiechnięty i chłopięcy Omar. Sam miód!
Dobrze to ująłeś. Nadal nie wiem, co myśleć o tym filmie: niektórymi scenami jestem zachwycona, inne mnie znudziły, zmęczyły i zastanawiam się, czemu w ogóle miały służyć. Film strasznie kojarzył mi się z "Mala noche" Van Santa ("Mala noche" miało jeszcze bardziej bezsensowne sceny, ale za to było ciekawsze wizualnie, więc wychodzi na zero ;)). Omar trochę mnie irytował, za to Johnny był świetnie obmyślony i zagrany. Pozdrawiam.